poniedziałek, 9 listopada 2015

Relacja: Chemia zagrała w Katowicach (07.11.2015, MegaClub)

Oj dawno już nie byłam na żadnym koncercie, a kiedy już planowałam pojechać na jakiś, akurat termin wyjątkowo mi nie pasował… i tak oto ominęli mnie Hunter, OCN i Sarang (ale tych ostatnich nadrobię w grudniu). Odwołano także koncert Thousand Foot Krutch, który miał być moim punktem kulminacyjnym jesieni. Na szczęście zespół Chemia przed europejską trasą, gdzie będą supportować Skindred, postanowił jeszcze wpaść do MegaClubu w Katowicach. Tym razem żadne terminy mi nie kolidowały z koncertem, więc z radością (i ulgą) wybrałam się posłuchać dobrego rockowego grania. Nareszcie w swoim żywiole!


Ale przed Chemią próbowali rozgrzać publikę The Freuders. Próbowali, bo w sumie, jako takiego kontaktu z ludźmi nie złapali, coś tam pożartowali, ale w sumie ja jestem już przygłucha i nic nie zrozumiałam, co mówili. Poza jednym, kiedy mieli zagrać następny numer i gitarzysta powiedział: „teraz będzie piosenka o miłości… kolejna” wzruszając przy tym ramionami w geście przepraszającym, że tak wyszło. Sami widzicie, że podbić serc publiczności takimi tekstami się nie da i prawdę mówiąc nie lubię takiego nastawienia spod znaku „przepraszam, że jestem na scenie”. Ale to kwestia gustu, czego człowiek oczekuje od zespołu. Na szczęście muzycznie się wybroni. The Freuders pokazali, że spod ich palców potrafią wydobywać się mocne dźwięki, a perkusja nieźle kopie po łydkach (tak, po łydkach, nie pytajcie). Ludzie też docenili ich rockową muzykę i nagrodzili sporą ilością braw.

Na gwiazdę wieczoru sala w MegaClubie nie wypełniła się nawet w połowie. Jednak te, na oko, 150 osób z napięciem wyczekiwało Chemii. A ci zaczęli od mocnego uderzenia (a może strzału?), czyli singlowego „Fun Gun” promującego najnowszą płytę „Let Me”. Nie zwalniając tempa szybko przeszli do popularnego „Bondage of Love”. Kolejne utwory „Grey” i „The Luck” pochodzące z nowego albumu zostały przyjęte przez ludzi z lekką rezerwą, jak to bywa, kiedy kawałki jeszcze się nie osłuchały. Ale starsze „Ego” i „Fuckshack” porwało ludzi do bardziej żywiołowych reakcji. W górę poszły ręce, a niejedna osoba już radośnie bujała się i podskakiwała do rytmu. W odróżnieniu od The Freuders, panowie z Chemii szybko złapali dobry kontakt z publicznością, co chwilę żartując i wyraźnie ciesząc się na widok grupki oddanych fanów, którzy przyszli nacieszyć się rockową muzyką.


Przed koncertem marzyło mi się usłyszeć na żywo „Let Me”, który ma w sobie coś z grunge’owych klimatów. I tak też się stało. Co więcej ten utwór zabrzmiał wyjątkowo i przez całą długość numeru uśmiech nie schodził mi z twarzy. Następny „The Shadow” również wysłuchałam z przyjemnością (to solo gitarowe!). „B-52”, które jest jedyną piosenką śpiewaną po polsku podczas koncertu spotkała się z gorącym przyjęciem publiczności.


Swoje kilka chwil miał również perkusista Chemii, Adam Kram, którego w końcu mogliśmy dojrzeć zza tumanów scenicznego dymu. Jego bębnienie mogło wywołać wstrząsy sejsmiczne, a pozostała część zespołu również z zafascynowaniem obserwowała swojego kolegę w akcji. „Don’t kill the Winner” nikogo nie pozostawiło w bezruchu, a podczas „Generation Zero” można było usłyszeć podśpiewującą publikę. Więc na „Gotta Love Me” już wszyscy bawili się radośnie bez oporów. Głowy nie dam czy później było „Hero” (czy aby nie wcześniej) wg setlisty, ale na pewno zapamiętałam „She”, który był kulminacją koncertu. Świetnie pamiętam ten kawałek z poprzedniego występu, na którym byłam 1,5 roku temu, bo trzeba przyznać, ze odznacza się niezwykłą żywiołowością i szybko wpada w ucho. To znakomity utwór na koniec tego intensywnego koncertu. Ale hola, hola! Ludzie domagali się bisów!


„Chemicy” (trzeba rozpropagować to określenie!) nawet nie zeszli ze sceny, bo już chcieli zagrać kolejne utwory. Najpierw usłyszeliśmy cover, ale musicie mi wybaczyć, bo nie pamiętam kogo. A drugim kawałkiem na pożegnanie był podchodzący leciutko pod funkowe klimaty, bardzo pozytywny „I love you so much”. Ciekawe czyja miłość była większa? Nas do zespołu, czy Chemii do fanów. Nie ważne, bo panowie wrócili jeszcze na jeden bis z „Fun Gun” – „jak zaczęliśmy tak skończmy, zatoczymy takie koło” rzekł wokalista, czyli Łukasz Drapała. I Chemia po raz ostatni tego wieczoru porwała ludzi do zabawy i nawet lajtowego pogo, którego mi przez cały koncert brakowało. Ale i tak był to bardzo fajny występ!

Przyznam, że Chemia nie należy do moich ukochanych zespół spod znaku „jak nie zobaczę to umrę”. Ale zdecydowanie cieszą się moją wielką sympatią i szacunkiem. Pamiętam jak na poprzednim koncercie potrafili skutecznie rozbujać garstkę ludzi, która przyszła na występ (nawet kobietę w szpilkach!), bawiąc się przy tym świetnie, choć początek imprezy nie zapowiadał takiego obrotu sprawy. I tutaj stało się to samo. Koncert rozkręcał się z piosenki na piosenkę, a pozytywna energia emanująca ze sceny udzielała się publiczności. A w zasadzie fanom, bo po występie wszyscy z miłością w oczach podchodzili po autograf lub wspólną fotkę z członkami zespołu.

Chemia gra energetycznego rocka, a utwory z „Let Me” znakomicie uzupełniły setlistę, czyniąc ją bardziej zróżnicowaną, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie. Chłopaki wypracowali swój styl, mają charakterystyczny wizerunek i nie mam wątpliwości, że uda im się porządnie rozgrzać zagraniczną publiczność przed koncertem Skindred!

PS. Normalnie nie zbieram autografów i nie robię sobie zdjęć z muzykami, ale skoro już tak chętnie wyszli do fanów to i ja z uśmiechem postanowiłam podejść i zdobyć pamiątkę z tego udanego koncertu. Jeszcze ludzie będą mi zazdrościć takich skarbów!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz