czwartek, 12 listopada 2015

Recenzja: Disturbed - Immortalized - w drodze ku wieczności

BreakingCD #30

Trochę potrwało zanim w końcu siadłam do napisania recenzji „Immortalized”, a jeszcze parę innych rzeczy odciągało mnie od jej oszlifowania. Ale udało się, bo jak mówi stare, ludowej przysłowie „lepiej późno niż później”. A album absolutnie zasługuje na moją analizę i ocenę. Here we go!



Disturbed zaskoczyli wszystkich. Niespodziewanie po 4 latach przerwy ogłosili powrót zespołu, od razu podając informację o dacie premiery nowej płyty! W wielkiej tajemnicy muzycy pracowali w Las Vegas nad ostatecznym kształtem albumu „Immortalized”. I tu przyszło kolejne zaskoczenie, ponieważ Disturbed postanowili nieco zmienić własne brzmienie, trochę je urozmaicając i wykorzystując swoje doświadczenia zebrane podczas prac w pobocznych projektach, którymi zajmowali się w czasie „hiatusa”.

Początkowy „The Eye Of The Storm” jeszcze nie zwiastuje rewolucyjnego brzmienia Disturbed, ale przyjemnymi dźwiękami przybrudzonej gitary wita słuchaczy rządnych metalowego kopnięcia. I tak też się dzieje – singlowy „Immortalized” od razu atakuje nową, zaskakującą jakością, a także nieco power-metalowym refrenem. Po pierwszym szoku jednak szybko człowiek dochodzi do wniosku, że ta nowa produkcja wcale nie umniejsza mocy utworu, a może nawet wręcz przeciwnie – powoduje, że staje się jeszcze potężniejszy. Podobnie dzieje się z „The Vengeful One”, który został wytypowany przez zespół, jako pierwszy singlowy reprezentant albumu. Nowe brzmienie nadaje temu kawałkowi niezwykłą ciężkość, powalając siłą shotgunów używanych przez The Guya w teledysku. To bardzo satysfakcjonujący utwór, ponieważ właśnie tego oczekiwaliśmy od Disturbed –  powrotu w wielkim stylu.


„Open your Eyes” utrzymuje tempo i moc pierwszych kawałków. Energetyczny riff co prawda musi walczyć zawzięcie z perkusją o pierwszeństwo, ale nie można odmówić utworowi, że potrafi się wkręcić. Ale czy jednak nie jest za prosto skonstruowany jak na taki zespół jak Disturbed? Nie zdążymy sobie odpowiedzieć na to pytanie, bo „The Light” całkowicie odwraca uwagę słuchacza od głębszych przemyśleń. Jest to szokujący numer, którego chyba nikt się nie spodziewał po Amerykanach. Do tej pory przymiotniki „lekki”, „radosny” i „pozytywny” nie kojarzyły nam się z Disturbed, a taki właśnie jest „The Light”. Na szczęście tę balladkę ratuje nu metalowa wstawka charakterystyczna dla zespołu i Draimana, bo inaczej trudno byłoby go przełknąć. W sumie gdyby pominąć fakt, kto stworzył tą piosenkę to „The Light” wcale nie jest takie złe. Jednak chyba nie przystoi Disturbed, bo pozostawia słuchacza w dużej konsternacji.

Z oszołomienia jednak wyprowadza nas „What Are You Wating For”, które podkręca tempo dobrym riffem. Znowu Mike Wengren daje o sobie znać, a i wokalista dorzuca swoje trzy grosze swoim silnym głosem. Uwagę zwraca również niebanalna solówka gitarowa. To mocny kandydat na koncerty i świetną zabawę w tłumie. Z kolei „You’re Mine” zaczyna się nietypowo – od elektronicznej wstawki, która co niektórym może popsuć humor. Sam kawałek jest nieco spokojniejszy niż poprzednie, ale wciąż emanuje potężną energią. Następny „Who” może przywołać wspomnienia z klasycznego brzmieniem Disturbed. Szkoda tylko, że refren trochę rozbawia, bo wokalista wykrzykuje coś pomiędzy „hu”, a „hau” i mimowolnie przypomina się tekst „Who let the dogs out?”. Ciekawym utworem jest „Save Our Last Goodbye”, gdzie możemy wysłuchać kilku różnych wersji wokalu Draimana: od groove po czysty i emocjonalny śpiew. Jednak „What Are You Waitng For”, „You’re Mine” i „Save Our Last Goodbye” są raczej przeciętne oceniając je w stosunku do całego albumu.


„Fire it up” spotkał się z mieszanymi uczuciami fanów. Draiman przyznał, że 90% twórczości Disturbed powstała, kiedy był na haju, a w utworze nawołuje do wyluzowania się przy dobrym, zieloniutkim towarze. Osobiście wolę, aby muzycy używali pomysłowych i zabawnych metafor lub gry słów, kiedy śpiewają o takich kontrowersyjnych sprawach (jak choćby Proletaryat w numerze „Tlen”), ale to już kwestia gustu. Jednak to kolejny szok dla słuchaczy. Gdyby pominąć tematykę to „Fire it Up” jest czadowym kawałkiem, który niczym żelazna lokomotywa sunie po szynach z buchającym dymem z komina.

Ale album „Immortalized” potrafi również bardzo pozytywnie zaskoczyć. Jak choćby cover „The Sound of Silence” Simona & Garfunkela, który wyszedł kapitalnie. Utwór z każdym dźwiękiem nabiera mocy, co podkreśla coraz mocniejszy głos Davida Draimana. Wokalista wykazał się tutaj sporym wyczuciem. Fascynuje wokal, ale również symfoniczne tło jest tak niesamowite, że aż ciarki przechodzą po plecach.


Moim ulubionym utworem na płycie jest jednak „Never Wrong” (przy całej mojej sympatii do „Immortalized” i „The Vengeful One”). Uwielbiam przyspieszenie w refrenie, które czyni utwór bardziej dynamicznym. Poza tym fanów może ekscytować to charakterystyczne dla Draimana wyrzucanie z siebie salw słów. Ciekawostką jest zabawa funkcjami mono i stereo, które nadzwyczaj interesująco wpisały się w ten kawałek. Ostatnim utworem jest „Who Taught You How To Hate”, który jest najbliższy normalnemu brzmieniu Disturbed i solidnym akcentem kończy tą niezwykłą płytę.


Niewątpliwie „Immortalized” jest bardzo zróżnicowanym albumem. Disturbed udowadniają, że mają jeszcze wiele pomysłów i nie zamierzają stać w miejscu, tylko pewnie przeć do przodu. Natomiast nowe brzmienie wprowadza nieco świeżości do twórczości zespołu. Ale najważniejsze, że przez te drobne eksperymenty muzyka Disturbed nie straciła nic na swojej mocy i przekazie. Grupa powróciła z potężnym uderzeniem, piękną okładką i z nowymi siłami. Płyta na pewno przyciągnie nowych słuchaczy, a wieloletni fani też nie mają, na co narzekać, bo zachowuje bardzo wysoki poziom. „Immortalized” zapisze się w historii muzyki na wieki… albo przynajmniej w twórczości Disturbed.


Źródło zdjęcia: empik.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz