poniedziałek, 14 września 2015

Recenzja: The Last Ship (2. sezon)

„The Last Ship” to jednak produkcja wyjątkowa. Ten serial nie jest jakiś wielce ambitny, nie grzeszy logiką, realizmem czy dogłębną psychologiczną analizą. Ale mimo to, co odcinek dostarczał całkiem pokaźną dawkę rozrywki z gatunku akcji i sensacji. I jak się okazuje, to zupełnie wystarczyło, aby zapewnić trochę dobrej zabawy, stając się fajną serialową propozycją na wakacyjny sezon (jakże upalny). Jak wypadła druga seria historii amerykańskiego okrętu USS Nathan James ratującego świat przed epidemią śmiertelnego wirusa? Odpowiadam na to pytanie w poniższej podsumowującej recenzji.



W drugim sezonie „The Last Ship” niewiele się zmieniło. Twórcy zachowali to charakterystyczne, szaleńcze tempo akcji (cięcia, co 3-5 sekund), zapewniając w każdym odcinku odpowiednią ilość wybuchów, strzelanin, a nawet walki wręcz. Nie brakło motywu przewodniego, czyli misji powstrzymania rozprzestrzeniania się wirusa. A tytułowy ostatni statek, co chwilę prezentował się w różnorakich manewrach z dumnie powiewającą na wietrze amerykańską flagą. Tego oczekiwaliśmy i dostaliśmy to, czego się spodziewaliśmy po tym serialu, który nastawiony jest na rozrywkę. I wszystko to się udało, chociaż hasło „Bóg, honor, ojczyzna” i amerykański egocentryzm, że tylko marynarka wojenna USA jest w stanie uratować kraj, a potem cały świat, mogły momentami bardzo irytować.

O ile pierwszy sezon był wypełniony idiotycznymi wątkami fabularnymi i tak naprawdę najciekawsza okazała się końcówka serii, tak w drugim sezonie scenarzyści o wiele bardziej przyłożyli się do pisania dalszej historii. Morska rozgrywka między Nathanem Jamesem, a łodzią podwodną i odpornymi ludźmi, którzy postanowili przejąć władzę w państwie pogrążonym w chaosie, sprawnie rozruszał serial, zapewniając mu historię na całe 13 odcinków, bez potrzeby zapychania fabuły niepotrzebnymi wątkami. I bardzo dobrze, bo nie ma w tym serialu czasu na nudę czy momenty przestoju.

Dużą rolę w tej pozytywnej zmianie odegrały nowe postaci. Szalony, ale zarazem charyzmatyczny Brían F. O’Byrne jako Sean, przywódca odpornych, okazał się godnym przeciwnikiem dla kapitana statku Toma Chandlera. Stworzył bardzo wyrazistą postać, dzięki czemu iskrzyło w relacjach między dwoma przywódcami i ten „pojedynek” między nimi stał się całkiem pasjonujący. Dzielnie wspierał ekipę odpornych Nick Court, czyli Ned, brat Seana. Bez niego nie byłoby tak dobrej zabawy. Z kolei marynarzy wspomogli Inbar Lavi i Bren Foster, ale chyba tylko po to, aby podnieść walory estetyczne serialu. Na szczęście Mark Moses, którego możemy kojarzyć np. z „Gotowych na wszystko”, świetnie odnalazł się w roli nowego prezydenta, chwilami przyćmiewając dziwnie niewyraźnego Erica Dane’a. Szkoda też, że Adam Baldwin jakoś bardziej usunął się w cień, a przecież to bardzo lubiany aktor. Podobnie mniej antenowego czasu otrzymał Tex (John Pyper-Ferguson), co też było trochę przykre, bo wprowadzał nieco humoru, ale za to mniej Rhony Mitry (w roli Rachel Scott) na ekranie zdecydowanie zadziałało na korzyść serialowi.

Nie ulega wątpliwości, że jako serial akcji, warstwa psychologiczna „The Last Ship” jest mocno zaniedbywana i bardzo powierzchowna. Zauważyli to twórcy i niestety postanowili zadziałać w tym kierunku i nieudolnie wprowadzić wątki, które miały w jakiś sposób wywołać wśród widzów jakieś emocje czy wątpliwości moralne. Ale to nie „24” i choć pomysły były dobre (wątek pani doktor i Nielsa czy wyrzuty sumienia kapitana po nieudanej akcji) to raczej nikogo nie poruszyły, a co dopiero wstrząsnęły. To samo tyczy się wątku romansowego. Ale była jedna taka chwila, kiedy rzeczywiście można było się nawet wzruszyć, a konkretnie mówię tu o wyznaniu Michnera. Dane i Moses odwalili w tej scenie kawał dobrej roboty, bo rzeczywiście były naładowane emocjami, żalem i smutkiem.

„The Last Ship” nie grzeszy zbyt dużym realizmem w zmaganiach wojennych, choć podobno twórcy konsultowali wszystkie działania z wojskiem. Ten serial po prostu „tak ma”. Postawiono na widowiskowość i męską rozrywkę. I prawdę mówiąc, kiedy przymknie się oko na tą całą płytkość i głupotę, to serial potrafi wciągnąć! To jest trochę tak jak z „The Flash” – nie jest to dzieło sztuki, ale zabawa podczas oglądania jest przednia. Co więcej, „The Last Ship” potrafi również czasem zaskoczyć, niespodziewanie zabijając jakieś postaci albo zastosować nieoczekiwany zwrot akcji. I nie zaprzeczę, że bywały momenty, kiedy ten serial oglądało się w dużym napięciu. I oto chodzi!

Tak jak już to pisałam rok temu oceniając pierwszy sezon – „The Last Ship” to idealny serial na przerwę wakacyjną, niezobowiązujący, doskonały do obiadku. Jest po prostu fajny i to potoczne określenie najtrafniej go opisuje. Już wiemy, że serial powróci z trzecim sezonem i to dobra wiadomość, bo na pewno ma jeszcze w zanadrzu kilka ciekawych historii do opowiedzenia, szczególnie po dość szokującym cliffhangerze. Następne wakacje znowu spędzimy na morzu! Aye, aye Captain!

Źródło zdjęć: imdb.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz