wtorek, 29 września 2015

Recenzja: Everest

Wydawać by się mogło, że jeżeli w wysokobudżetowym filmie o wspinaczce na Mount Everest gra taka plejada gwiazd z Joshem Brolinem, Jake’iem Gyllenhaalem czy Keirą Knightley na czele to powstanie film wielki, hollywoodzki z bohaterską postawą postaci, trzymającą w napięciu akcją i fabułą wyciskającą łzy z oczu. I że będzie opowiadać o ludzkich słabościach i pokonywaniu własnych granic, które zainspirują widzów do wyruszenia we własną podróż życia. Jednak Baltasar Kormákur miał trochę inną wizję filmu „Everest”.



Islandzki reżyser wolał pokazać potęgę żywiołu i śmiertelne zagrożenia czyhające na grupę śmiałków, którzy postanowili zdobyć najwyższą górę na Ziemi, czyli Mount Everest. Prze cały film, liczący 8848 m n.p.m. Dach Świata, groźnie sroży się w oddali, zwiastując nieoczekiwany obrót sytuacji. Kormákur postawił jednak na realizm wydarzeń. Nie stara się oceniać komercyjnego himalaizmu, gdzie każdy z odpowiednią sumą pieniędzy może zostać wręcz wciągnięty na Everest. Bardziej zwraca tu uwagę na problem przeludnienia i etyczny wymiar zdobywania szczytów, który wiąże się z wyścigiem po sławę i prestiż, a czasem z zastrzykiem adrenaliny. Wspinaczka na ośmiotysięcznik to wciąż nadludzki wysiłek, ogromny trud i walka z organizmem o przetrwanie w tzw. strefie śmierci (powyżej 7900 m n.p.m.). Himalaizm to nie zabawa. To bardzo trudne decyzje, gdzie stawką jest ludzkie życie. I to właśnie oglądamy na srebrnym ekranie – czystą jak śnieg rzeczywistość. I ma to swój urok.

Ale reżyser idzie jeszcze dalej. Odziera film z tego charakterystycznego dla kina podróży romantyzmu, związanego z motywem wędrówki, wyzwania, odnalezienia siebie czy osiągnięcie ważnego celu. Nie zagłębia się w odwieczne pytanie o sens wspinaczki, zdobywania szczytów i ryzykowania życia. Na Mount Everest idą tak naprawdę zwykli ludzie ze zwykłymi motywacjami: ucieczki od problemów, dla dzieci, dla pieniędzy. Nie ma tu bohaterów czy napędzanych brawurą wariatów. „Everest” przypomina trochę w swojej formie dokument fabularyzowany. I przez to trudno nam nawiązać więź z postaciami, ponieważ przeczuwamy, że dojdzie do tragedii. Chyba najbardziej naturalnie przychodzi nam polubienie Roba Halla (Jason Clarke), dla którego najważniejsze jest bezpieczeństwo klientów, a także, paradoksalnie, od razu darzymy zaufaniem drugoplanową postać Helen (Emily Watson). Pozostali bohaterowie są nam mniej lub bardziej obojętni, nawet Josh Brolin w roli Becka. Jest to największą bolączką tego filmu, bo nie angażujemy się w niego tak emocjonalnie jak powinniśmy. I nawet w tych dramatycznych momentach raczej tylko co wrażliwsi uronią łzę lub dwie.

„Everest” pokazuje prawdziwe życie, niepodkolorowaną historię, która w swoim charakterze potrafi przerażać. Małość człowieka jest pokazana równie plastycznie, co w „Gniewie Oceanu”, a przenikliwe zimno udziela się również widzom. Należy też wspomnieć o fantastycznych krajobrazach, które w 3D prezentują się niesamowicie. Nie raz można przyłapać się na odczuwaniu lęku wysokości.

Może faktycznie brakuje w „Evereście” hollywoodzkiej dramaturgii i wielkich emocji, ale wybaczamy mu to, ponieważ cała historia jest rzetelnie oparta na faktach. Ten realizm może się podobać, ale nie każdemu. Mount Everest to najwyższy szczyt na świecie, lecz „Everest” nie wznosi się aż tak wysoko.

Źródło zdjęć: filmweb.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz