niedziela, 5 lipca 2015

Make Me Believe in Godsmack

BreakingCD #26

Impact Festival już dawno za nami, ale ja wciąż jeszcze żyję godsmackowymi klimatami (tzn. Slipknotem też, ale mniej). Więc postanowiłam wykorzystać moją falę zainteresowania Godsmackiem i stworzyć własny ranking albumów tego zespołu. Oczywiście kolejność to tylko mój subiektywny wybór, który uzasadniam przy każdej pozycji.

Co łatwo zauważyć, miejsca 4-6 to trzy ostatnie płyty zespołu, które są jakby o klasę słabsze niż pierwsze albumy. Natomiast nie twierdzę, że są one słabe, ponieważ są na swój sposób bardzo dobre i nie można ich nie niedoceniać. Po prostu pierwsza trójka jest tak silna, że to między nimi rozgrywało się „zwycięstwo”. A wybór naprawdę nie był łatwy i decydowały dosłownie minimalne szczegóły. Więc ten tekst za miesiąc, za rok, może już nie być aktualny i kiedyś zmienię zdanie uznając, że ta kolejność powinna być inna. Ale tak naprawdę najważniejsze jest w tym wszystkim to, że warto się zapoznać z całą* dyskografią Godsmack i nie będzie to czas stracony.



6. IV (2006)

Czwarta w kolejności płyta Godsmack (nie liczę EP-ki) to moim zdaniem najsłabsze wydawnictwo tego zespołu. Co nie oznacza, że album jest słaby! To wciąż ta godsmackowa mieszanka stylowa, łącząca heavy metal (a może już nawet konkretniej metal alternatywny) z hard rockiem. Ale tym razem brakuje tego charakterystyczny ognia, utwory wydają się za jednostajne, które może wynikają z trochę innego brzmienia zespołu (produkcja jest taka oldskulowa) i nie za dużej ilości fajnych riffów. Mimo to wciąż bronią się takie utwory jak „Enemy”, „Livin’ In Sin” czy „Speak”.

Poza tym Godsmack zaczął trochę eksperymentować. Na przykład w utworze „Shine Down” (hołd dla Shinedown? ;) ) możemy usłyszeć organki. Sully’ego Ernę od dawna ciągnęło do akustycznych rytmów i „Hollow” z gościnnym występem Lisy Guyer to trochę taka zapowiedź jego solowego projektu „Avalon” (2010). „One Rainy Day” to klimatyczny hołd dla Alice In Chains, a „Mama” prezentuje ciekawą solówkę. Uwadze nie może umknąć „Voodoo Too”, który jest dla odmiany elektryczny, ale nie brakuje w nim tych wyjątkowych plemiennych rytmów. Potrafi się również wkręcić jak pamiętna „jedynka”.

Album „IV” jest inny niż pozostałe płyty, ponieważ Sully Erna robi w nim rachunek sumienia, przyznaje się do popełnionych błędów oraz swoich problemów, z jakim się zmagał. Doceniam ten album za jego szczerość i bezpośredniość.


5. The Oracle (2010)

Album „The Oracle” kojarzy się tylko z jednym… z „Cryin’ Like a Bitch”. To pierwszy utwór Godsmack, który usłyszałam i bardzo długo był moim numerem jeden (albo żeby być bardziej precyzyjną, jedynym który znałam, do czasu aż nie usłyszałam „Enemy” w Antyradiu i wtedy zaczęła się przygoda). Trudno się dziwić skoro ten kawałek mógłby spokojnie znaleźć się na każdej z pierwszych trzech płyt Godsmack. „Cryin’ Like a Bitch” jest agresywny i potężny z tymi pulsującymi charakterystycznymi gitarami. Nie dziwi to, że jest stałym elementem na koncertach.

Poza tym na „The Oracle” jest jeszcze kilka bardzo dobrych numerów, ale raczej nie można ich określić mianem „hitów”. Na pewno na wyróżnienie zasługuje „Love-Hate-Sex-Pain”, który ma znakomity, wyrazisty riff i w pewien sposób nawiązuje do brzmienia Alice In Chains (i numeru „Love-Hate-Love”). Ciężko i agresywnie jest w utworach „Shadow Of a Soul” i „War and Peace”. Nie zabrakło również plemiennych rytmów a’la „Voodoo Too” w „What If?”. A tytułowy „The Oracle” to instrumentalny utwór, który może się kojarzyć z Metalliką.

„The Oracle” to solidny album, z mocnym kopnięciem i ciężkim, rockowo-metalowym brzmieniem, którego trochę brakowało w „IV”. Jeżeli ktoś obawiał się, że Godsmack się wypalił to tą płytą udowodnili, że mają jeszcze dużo pomysłów na nowe, potężne kawałki.


4. 1000hp (2014)

Długo zastanawiałam się, co powinno być wyżej: „The Oracle” czy „1000hp”. Tak naprawdę decydujące okazały się lepiej wpadające w ucho utwory. Każdy jest bardzo charakterystyczny i oczywiście typowo „godsmackowy”. Jest nieco „lżejszy” od „The Oracle”, ale bardziej płynny, będąc przy tym bardzo zróżnicowanym.

„1000 hp” jest tak potężny i dynamiczny jak jego tytuł. „What’s Next?” i „Generation Day” bardzo dobrze sprawdzają się na koncertach. „Something Different” jest… czymś innym, ale od razu daje się polubić. Coś w nim jest takiego, że nie przejdzie się obok niego obojętnie. Bostończycy wciąż potrafią namieszać i metalowo przywalić choćby w „Nothing Comes Easy” czy przycisnąć w „I Don’t Belong”. Wyróżnić też należy „Living In The Gray” i tradycyjny, „plemienny” utwór „Turning To Stone”.


Więcej o „1000hp” możecie poczytać w recenzji.

3. Awake (2000)

Album „Awake” jest takim rozwinięciem płyty „Godsmack”. Znowu słychać surowe, postgrunge’owe brzmienie. Jest mroczny i potężny. Sully Erna znowu prezentuje swój agresywny, groove’owy wokal, który nadaje jeszcze większej ostrości muzyce Godsmack. Poza tym znowu w niektórych momentach jego głos przypomina Jamesa Hetfielda, a czasem Layne’a Staleya.

Oczywiście na albumie znajduje się kilka znakomitych utworów, zaczynając od genialnego i emocjonalnego „Awake”, singlowego „Greed” i koncertowego „Mistakes”. Płytę otwiera fantastyczny „Sick of Life”, a „Bad Magick” to zabawa z mikrofonem, który zniekształca głos. W pozostałych kawałkach również możemy usłyszeć ducha lat 90-tych, za którym teraz tak tęsknimy. Jednak o trzecim miejscu zadecydował tradycyjny „plemienny” utwór. „The Spiral” oceniam niżej od „Serenity” i „Voodoo”, nie dlatego, że nie jest klimatyczny na swój sposób, ale moja miłość do wymienionej dwójki bije go na głowę.

„Awake” to znakomity album, którego słucha się z przyjemnością… dla odmiany, kiedy już nam znudzi się finałowa dwójka.


2. Faceless (2003)

Niewątpliwie „Faceless” to album, który osiągnął największy sukces (1. miejsce w USA), chociaż zdobył tylko jedną platynową płytę („Awake” dwie, „Godsmack” cztery). Ale to właśnie z „Faceless” pochodzą chyba najlepsze utwory Godsmack, czyli wielkie i potężne „I Stand Alone”, czy fenomenalne „Straight Out Of Line”. Dalej można wymieniać równie wspaniałe „Faceless”, „Changes”, „I Fucking Hate You” czy „Releasing The Demons”. Osobiście bardzo cenię sobie „Make Me Believe”, gdzie Sully Erna wkłada dużo serca w ten utwór. Słychać taką desperację w jego głosie, której chyba w żadnym innym numerze nie uświadczymy. I obowiązkowo należy wspomnieć o zamykającym album „plemiennym” utworze „Serenity”. Przyznam, że długo stał u mnie wyżej niż słynne „Voodoo”. Teraz jednak wróciłam do korzeni…

„Faceless” jest przede wszystkim całościowo kapitalny. To kawał świetnego rocka i metalu. Album wypełniony jest znakomitymi riffami oraz jest bardzo żywiołowy i potężny. Jest co prawda przy tym mniej surowy niż „Godsmack” i „Awake”, ale za to muzycznie dopieszczony i zróżnicowany. Godsmack nic nie stracił ze swojej mocy i agresywnego brzmienia. A mimo to… zajął drugie miejsce.



1. Godsmack (1998) // All Wound Up (1997)

Album „Godsmack” (lub jak kto woli – „All Wound Up” wytwórni EK Records) jest niemal doskonały pod względem całościowym. Można go słuchać wielokrotnie, raz za razem, delektować się riffami i groove’owym głosem Sully’ego Erny. Całkowicie oddaje klimat lat 90. Słychać tutaj inspiracje Alice In Chains, ale Godsmack nie kopiuje ich stylu, ale dostosowuje do własnego potężnego, cięższego i szybszego brzmienia. To jest taki album, gdzie po wysłuchaniu myślisz sobie: „muszę iść na koncert Godsmack!! Jak najszybciej! Bo jak nie to umrę!!”.

Płyta „Godsmack” to kopalnia hitów. Każdy utwór po kolei dostarcza nowych wrażeń. Chociaż trzeba powiedzieć, że jest taką mieszanką hardrockowo-metalową, trochę może uproszczoną, niejednoznaczną i to chyba jest w muzyce Godsmack najbardziej fascynujące.

Mamy tutaj otwierający, ciężki i emocjonalny „Moon Baby”. Dalej koncertowe „Whatever” i genialny „Keep Away” z cudownym basem i solówką oraz fantastyczną końcówką. W dynamicznym „Time Bomb” Sully Erna prezentuje ostry groove, a w „Bad Religion” mamy wspaniały riff. „Immune” to jeden z moich ulubionych utworów Godsmack, gdzie uwielbiam Sully’ego w refrenie, a później ciężka, headbangingowa końcówka, która miażdży. Hard rockowe „Get Up, Get Out” to idealny numer do poskakania na koncercie (a kiedyś moment na batalię perkusyjną). “Now or Never”, “Stress” i “Situation” to w sumie takie wariacje poprzednich numerów. I ostatni oniryczny, „plemienny”, doskonały „Voodoo” z przepięknym wokalem Erny.

Cóż można więcej powiedzieć? Wspaniały album, który po prostu nigdy się nie nudzi.



*nie liczę EP-ki „The Other Side”, która też jest na swój sposób ciekawa. Choćby utwór „Running Blind” jest godny wysłuchania i zapoznania się.

Źródło zdjęć: empik.com oraz www.blabbermouth.net

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz