czwartek, 28 maja 2015

Relacja: Blind Guardian zagrali w Warszawie! (26.05.2015, Progresja)

Blind Guardian, 26.05.2015, Klub Progresja Music Zone, Warszawa.

Niemal rok czekałam z niecierpliwością na dzień, w którym na żywo zobaczę Blind Guardian. Trochę to przypominało te emocje, kiedy odliczałam miesiące i dni do mojego pierwszego wielkiego koncertu w życiu, czyli występu Iron Maiden w Łodzi w lipcu 2013 roku. Przede wszystkim trochę nie wiedziałam jak to będzie, jaki klimat będzie mieć sama zabawa, ponieważ power metal to jednak zupełnie inne tempo, hiper szybkie, a przy tym też epickie. Ale okazało się, że nie ma żadnej różnicy – jedynie trzeba dobrze gospodarować siłami przez 2,5h (duża w tym zasługa odpowiednio skrojonej setlisty). Poza tym po raz pierwszy miałam okazję odwiedzić nową lokalizację Progresji (w starej nie byłam) i powiem szczerze, że mi się spodobało. Duża i szeroka sala, duża scena,  parkiet, nagłośnienie też daje radę, szatnia ulokowana w dobrym miejscu. Szkoda tylko, że pogoda zastrajkowała i ludzie przychodzili do klubu przemoczeni, ale szybko wszyscy zapominali o tym, kiedy już wchodzili do środka.


Trochę żałuję, że przyszłam na końcówkę supportu Blind Guardian. Zespół Sopor został ciepło przyjęty przez publiczność. Może nie porwał ludzi do żywiołowych reakcji, ale otrzymywali gromkie brawa po utworach, a chyba największe po coverze „Imperial March” z „Gwiezdnych Wojen” (przyznam, że świetny), w którym niepoślednią rolę odegrały skrzypce Karoliny Kaiser nadając przeróbce nowego wymiaru i mocy (a nawet Mocy!). Atmosferę przed gwiazdą wieczoru podgrzewał lider zespołu, Kamil Szafraniec ze swoją niesamowicie wystylizowaną gitarą. Bardzo sympatycznie zrobiło się, kiedy na scenie pojawił się Krzysztof Wolbach, a także mama gitarzysty z podziękowaniami za koncert i aplauz ludzi (w końcu Dzień Matki). Kwartet pokazał się z dobrej strony, chociaż raczej to nie oni mieli być „Gościem specjalnym”, który tak zachęcająco zapowiadał mój bilet.

Blind Guardian zaczęli od „The Ninth Wave”, który również otwiera album „Beyond The  Red Mirror”. Intro do tego utworu jest bardzo klimatyczne, wręcz mroczne z tymi męskimi chórami, więc idealnie nadaje się na rozpoczęcie koncertu. Jednak „The Ninth Wave” nie wzbudził większych emocji wśród fanów, można by go nawet nazwać „falstartem” gdyby nie wielka owacja po nim na przywitanie zespołu. I jeżeli Marcus Siepen rzeczywiście mógł wyglądać na nieco zaspanego, to tak jak powiedział Hansi Kursch, zaraz się obudził przy „Banish from Sanctuary” i „Nightfall”, które rozgrzały publiczność do czerwoności. Od tego momentu zaczęła się wielka zabawa, pogo, ścianki, fale, headbanging, klaskanie, wymachiwanie rękami i przede wszystkim, co najbardziej charakterystyczne dla koncertów Blind Guardian, chóralne śpiewanie (/wydzieranie się). Polscy fani pięknie wypadli śpiewając „Fly” i „Tanelorn (Into the Void)”, a zespół nie mógł się nadziwić tym gorącym reakcjom. Hansi wspomniał, że koncert jest nagrywany (czym wzbudził głośny aplauz), co zapowiadał w jednym z wywiadów, ale prawdę mówiąc żadnych kamer nie widziałam.

Kolejnym utworem z nowej płyty był „Prophecies”, który został już znacznie lepiej przyjęty przez ludzi niż „The Ninth Wave”, ale też za wielu nie porwał. Z drugiej strony ten kawałek nadawał się idealnie, aby chwilę odsapnąć po wymagających poprzednich utworach, bo następny w kolejności „The Last Candle” znowu wywołał żywiołowe reakcje. Chyba pobiliśmy rekord śpiewania outro „Somebodies out there/I feel there’s somebody”, ponieważ nie chcieliśmy przestać przez 3 minuty, a i bardowie nie próbowali nam w tym przeszkadzać (a najbardziej Frederick Ehmke za perkusją, który wesoło nadawał rytm).


Następny w kolejności zabrzmiał akustyczny „Miracle Machine”, chociaż w wersji live ton nadawały gitary, a nie pianino, więc bardziej pasuje tutaj określenie „unplugged”. Ten zabarwiony klimatami Queen utwór na żywo wypadł przepięknie, wręcz romantycznie. Wielbię głos Hansiego, więc dla mnie to był miód na uszy, ale nie spodziewałam się, że ta ballada tak dobrze wpasuje się w setlistę.

„Lord of the Rings” to utwór, o którym marzyłam, aby usłyszeć na żywo. W Progresji dopisało nam szczęście, ponieważ ten numer nie należy do podstawowego zestawu koncertowych piosenek, ale Hansi jest sentymentalny, więc postanowili go zagrać ku mojej nieopisanej radości. Znowu publika pokazała klasę, znakomicie odśpiewując cały tekst, klaszcząc i wspólnie przeżywając. Wielka wrzawa zapanowała w klubie i słychać było głośne „dziękujemy!”. Bardowie oczywiście zrozumieli (Hansi co chwilę wykrzykiwał „dziękuję Warszawa!”), ale też było widać, że są niesamowicie zbudowani postawą polskich fanów. Uśmiech nie schodził z twarzy Andre Olbricha, a Hansi Kursch nawiązywał nowe znajomości z osobami przy barierkach. I dla jednej z nich zagrali „Majesty” (a tak poważnie, to od początku koncertu wszyscy domagali się tego „starego” kawałka). To była chyba najpotężniejsza „ścianka śmierci” tego wieczoru, a sam utwór u niejednej osoby wywołał porządną zadyszkę.

Bardzo energetycznie zabrzmiały „Blood Tears” i „Imaginations from the Other Side”, gdzie publiczność wtórowała przy refrenach. Pewnie tak mógłby się skończyć niejeden koncert headlinerów, ale to Blind Guardian, więc żarcik „dobranoc!”, tylko rozbawił wszystkich zgromadzonych w klubie.

Na pierwszy bis Niemcy wrócili z „Into the Storm” oraz „Twilight of the Gods”, który zebrał najwięcej braw z tych nowych utworów z „Beyond the Red Mirror”. Ale bardowie nie chcieli się za szybko z nami rozstawać, więc zagrali monumentalny „And Then There Was Silence”. Ten epicki utwór trwa nominalnie 14 minut… ale nie w Polsce! Przy zwrotce: „The nightmare shall be over now/ there`s nothing more to fear/ Come join in our singing/ and dance with us now”, wszyscy fani pięknie intonowali “lalalala” (tudzież “nanana”) i nie zamierzali przestać. I choć po dwóch minutach śpiewów już nikt nie miał siły skakać to paradoksalnie śpiewaliśmy to coraz głośniej, a sami muzycy wesoło obserwowali jak długo możemy się tak bawić. Skapitulowali, bo moglibyśmy tak całą noc, a i tak sam utwór rozciągnęliśmy do niemal 20 minut.

Na drugie bisy Blind Guardian wyszli z utworem „Sacred Worlds”, który oczywiście zabrzmiał epicko. Ale tak naprawdę wszyscy już tylko czekali na najważniejsze punkty wieczoru. W każdym kraju fani zawsze wspaniale odśpiewują hymn „The Bard’s Song – In the Forest”, jednak to w Polsce ten numer zapadał zespołowi szczególnie w pamięć. Powtórzyliśmy akcję z 2011 roku ze Stodoły z siadaniem na parkiecie podczas tego utworu. Jasne, że tym razem muzycy się tego spodziewali (ale nie panowie ochroniarze), ale i tak nie potrafili opanować własnej radości i satysfakcji. Trudno się dziwić, bo to był magiczny, wyjątkowo klimatyczny moment, który na niewielu koncertach się zdarza. Na takie chwile czeka się miesiącami.

Oczywiście nie mogło zabraknąć „Valhalli”, którą publika od dłuższego czasu wywoływała. Oczywiście zabrzmiała fenomenalnie i bardzo żywiołowo, a pięści poszły w górę. I znowu outro „Valhalla – Deliverance/Why’ve you ever forgotten me” mogłoby wybrzmiewać bez końca, ale kiedyś trzeba ze sceny zejść i to w wielkim stylu. Pędzące „Mirror Mirror” idealnie podsumowało ten kapitalny koncert.

To był wielki, wspaniały, wymarzony występ Blind Guardian. Myślę, że sami muzycy wiele sobie obiecywali przed koncertem, ale wydaje mi się, że i tak postawa polskiej publiki przeszła najśmielsze oczekiwania. Po każdym utworze bardowie otrzymywali burzę braw i wrzawy, a także wspólnych okrzyków „Guardians! Guardians!”. I było widać, że byli pod ogromnym wrażeniem tego żywiołowego przyjęcia. Po raz pierwszy mi się zdarzyło, żeby zespół autentycznie i szczerze nie chciał schodzić ze sceny, bo tak świetnie się z nami bawili i cieszyli graniem.

Przed koncertem też zastanawiałam się jak Blind Guardian wypadną na żywo, ponieważ nie oszukujmy się, ale Hansi Kursch nie jest jakimś wielkim showmanem czy mistrzem performance’u. Okazało się jednak, że Niemcy znakomicie czują się w klubie, kiedy fani są blisko i mogą nawiązać z nimi kontakt. Hansi zdecydowanie bardziej naturalnie i swobodnie poruszał się po scenie, był w swoim żywiole. Cieszy mnie również to, że umieszczono perkusję na podwyższeniu, dzięki czemu Frederick Ehmke również „uczestniczył” w występie. Progresja ma znakomite warunki (wysoki sufit), aby publiczności miała dobrą widoczność na swoich idoli. Ale doczepić się muszę do nagłośnienia, bo o ile na początku wszystko było w porządku (choć nie za głośno) to w miarę upływu czasu coraz gorzej było słychać wokal Hansiego, który mocno walczył, aby przebić się przez ścianę dźwięku. Nie było perfekcyjnie, ale jak na zespół power metalowy i tak nagłośnienie było na wysokim poziomie.

Nie będzie w tym przesady, kiedy powiem, że był to jeden z najlepszych koncertów w moim życiu, a pewnie też obiektywni obserwatorzy stwierdziliby, że był to znakomity występ Blind Guardian. Panowała niezwykle pozytywna atmosfera, ale trudno się dziwić, skoro czekaliśmy na niego niecały rok, więc radość była ogromna. Polska publiczność oczywiście dała czadu, ale niejednokrotnie udowodniliśmy, że mamy wielkie serce do muzyki i ulubionych zespołów. To był fenomenalny koncert, który na pewno na długo zostanie w pamięci wszystkich fanów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz