niedziela, 3 lipca 2016

Dzień Niepodległości: Odrodzenie

Jeżeli ktoś jest miłośnikiem kina katastroficznego to polubi „Dzień Niepodległości: Odrodzenie”. Tylko polubi i to wyłącznie za efektowną rozwałkę, w której od lat króluje Roland Emmerich. Szkoda tylko, że reżyser nie potrafi nakręcić filmu z dobrze opowiedzianą historią, czego efektem jest naprawdę idiotyczny sequel hitowego obrazu sprzed 20 lat.  



Przyznam na wstępie, że przed pójściem do kina nie przypomniałam sobie pierwszej części „Dnia Niepodległości”, a jedyne co z niego pamiętam to niesamowicie widowiskowe zniszczenie miasta przez statek kosmiczny, prezydenta USA ruszającego w bój oraz poczucie, że to był fajny film. Świetny zwiastun (w którym, co ciekawe niewiele zdradzono) drugiej części przeboju kinowego sprzed lat, obiecywał dobrą akcję, znakomite efekty specjalne i rozrywkę na niezłym poziomie. I w gruncie rzeczy to dostałam, tylko czemu zostało to podane w tak niestrawnie chaotyczny sposób, bez ładu i składu? To chyba już taki styl Rolanda Emmericha, który wierzy, że widz niczego więcej nie oczekuje po filmie katastroficznym jak totalnej zagłady i wartkiej, bezsensownej akcji.

O czym zatem jest „Dzień Niepodległości: Odrodzenie”? O ataku kosmitów na Ziemię. I tak naprawdę nic więcej nie trzeba dodawać, bo po prostu ten film nie miał ani głównego bohatera, ani nawet ciekawej historii, którą w jakiś konstruktywny sposób można by skomentować. Jasne, był tam jakiś konflikt między bohaterami, ale tak naprawdę nie wiadomo, o co chodziło.  Wydarzyła się jedna, a nawet dwie tragedie w tle, ale w sumie nie wiadomo czy płakać czy się śmiać z idiotyczności sytuacji. Jest też jakiś naukowiec, a nawet dwóch, którzy mieli mieć jakiś wpływ na pokonanie kosmitów, ale tylko scenarzyści wiedzą jaki. A także jakiś ciemnoskóry mężczyzna z maczetami, który teoretycznie miał odegrać jakąś ważną rolę w tym wydarzeniu, ale w sumie nic konkretnego nie zrobił. Były też dzieci, wesoły dziadek, facet z walizką, pani prezydent, ludzie na statku i kilku pilotów w ulepszonych samolotach.


Opisuję w ten sposób fabułę filmu, bo tak to właśnie wyglądało. Zbitka (całkiem niezłych) ujęć, które niby tworzą jakąś całość, ale de facto można by 90% tych nic nieznaczących wątków pozbyć się i skupić się na dosłownie kilku postaciach. A tak film ogląda się jak komiks – panel, wypowiedź, kolejna strona, nowy wątek i tak w kółko. Efektem tego jest ciągła akcja, bez wytchnienia, co teoretycznie powinno działać na korzyść, ale przez to film pozbawił się elementu budowania napięcia i zabawy emocjami widza. A to chyba jest największy grzech, jaki można popełnić w dzisiejszym kinie. W ogóle nie boimy się kosmitów, uważając wraz z bohaterami, że to zupełnie normalne, że przybyli zaatakować Ziemię. W końcu prezydent USA wciąż jest na posterunku w razie czego. I to jest dość przykre, bo właśnie Whitmore, był taką postacią, która w poprzedniej części wprowadziła element patosu i atmosferę zjednoczenia w walce przeciwko najeźdźcom z kosmosu. Nawet, jeśli było to dość kiczowate, to przynajmniej wywoływało jakieś emocje.


Poza tym „Dzień Niepodległość: Odrodzenie” bardzo przypomina klimatem filmy lat 90. Wtedy, przy nowych możliwościach efektów komputerowych, chodziło bardziej o zrobienie wrażenia na widzu, niż nałożeniu nacisku na w miarę wciągającą czy inteligentną historię. Od razu przychodzi tutaj na myśl „Armageddon”, który po latach wciąż cieszy, ale niewątpliwie rzucają się w oczy te wszystkie niedociągnięcia i głupkowatość fabuły (na szczęście wciąż można się wzruszyć). Wtedy przymykało się na to oczy, bo było to coś nowego, świeżego i skierowanego na dostarczanie frajdy widzowi, a teraz trochę już nie wypada kręcić w taki sposób. W XXI wieku oczekujemy po wysokobudżetowym filmie dobrego kina, nawet jeśli ma to być w założeniu lekka, niezobowiązująca letnia rozrywka.

Tylko efekty specjalne się tutaj wybroniły. Co prawda wbiły w fotel tylko raz lub dwa, ale obraz zniszczenia pokazano efektownie i brawurowo. Z obsady wybił się Jeff Goldblum, który nadzwyczaj dobrze czuje się w komediowych rolach. Z kolei niewyraźnie i ociężale wypadł Bill Pullman, a przystojny Liam Hemsworth całkiem sprawnie odnalazł się w roli beztroskiego i troszkę szalonego pilota. Ma coś z uroku Hana Solo – może jeszcze nie jest za późno, aby obsadzić go w roli słynnego przemytnika z „Gwiezdnych Wojen”?  Sprawdziłby się doskonale.

„Dzień Niepodległości: Odrodzenie” jest sporym rozczarowaniem. Wiemy, że kino katastroficzne to specyficzny gatunek filmowy, gdzie rzadko chodzi o opowiedzenie ciekawej historii, ale film Rolanda Emmericha to bardzo słabe kino. Sam obraz zniszczenia to nie wszystko – potrzeba również w miarę ogarniętej fabuły. Szczególnie żal plejady zdolnych aktorów, których miał do dyspozycji reżyser. Tym razem nie kupiłam stylu Emmericha, który nawiązał do sposobu kręcenia filmów z końcówki XX wieku. Szkoda, bo zwiastun zapowiadał rozrywkę na niezłym poziomie. A tak otrzymaliśmy głupkowatą, choć miłą dla oka, rozwałkę, gdzie międzygalaktyczne robale postanowiły zaatakować Ziemię dokładnie 20 lata później, w dzień niepodległości USA. Przypadek? Nie sądzę.

Źródło zdjęć: filmweb.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz