czwartek, 26 maja 2016

Recenzja: X-men: Apocalipse

Na premierę „X-Men: Apocalipse” czekałam z niecierpliwością, ponieważ wolę X-Menów od całej reszty marvelowskiej zgrai, którą możemy oglądać zjednoczonych w „Avengersach” i skłóconych w „Kapitan Ameryka: Starcie bohaterów”. Dużo sobie obiecywałam po tej części przygód X-menów, ponieważ znałam potencjał historii związanej z najpotężniejszym mutantem w dziejach ludzkości, z którym mieli się zmierzyć X-meni. I nie zawiodłam się!



>>> UWAGA NA DROBNE SPOJLERY <<<

Od wielu lat fani komiksów narzekali, że pierwsze filmy o X-Menach zostały nakręcone bez należytej staranności i oddania prawdziwej atmosfery tego uniwersum, a przede wszystkim bez zgodności charakterologicznej głównych bohaterów. Historie również nie zawsze były satysfakcjonujące i wciągające, często pisane na opak, bardzo luźno podpierając się komiksami. Tak naprawdę honor X-menów bronił niezastąpiony Hugh Jackman, czyli uwielbiany Wolverine. Na szczęście od kilku lat możemy oglądać w kinach nowe części przygód X-menów („Pierwsza klasa” i „Przeszłość, która nadejdzie”), które są niejako (ale nie do końca) sequelami trzech pierwszych filmów. Nowa obsada wniosła powiew świeżości w serię, proponując ciekawe fabuły i rozwijając psychologiczny aspekt głównych postaci, co spotkało się z pozytywną oceną recenzentów i samych widzów, a także fanów komiksów. A teraz nadszedł czas na nową wysokobudżetową produkcję i kolejne zmiany, który wyszły filmowi na dobre.

Twórcy „X-Men: Apocalipse”, postawili na te same patenty, które pozwoliły odnieść tak wielki sukces poprzedniemu filmowi. Wszyscy pamiętamy niesamowitą scenę Quicksilvera w „Przeszłość, która nadejdzie”, która dosłownie wbijała w fotel. Robiąc małą dygresję, to ta postać mocno wpłynęła na odbiór Quicksilvera pojawiającego się w „Avengers: Czas Ultrona”, gdzie wszyscy zgodnie stwierdzili, że nie dorasta mutantowi do pięt. Więc również w „X-Men: Apocalipse” nie zabrakło fantastycznej sceny w jego wykonaniu, równie brawurowej, efektownej i zabawnej, co ostatnim razem. Evan Peters znowu skradł film swoim występem, zupełnie jak Spider-Man w „Kapitanie Ameryka: Wojna Bohaterów”. Kto obejrzy film, ten na pewno będzie wielokrotnie wracać do tej sekwencji, tak jak to było w „Przeszłość, która nadejdzie”.

Prawdopodobnie nic by się wielkiego nie stało, gdyby w najnowszej części X-Menów nie pojawił się Wolverine. Szczególnie, że jego obecność była utrzymywana w tajemnicy, aż do wyemitowania ostatecznego zwiastuna. Aż trudno uwierzyć, że to się udało! A warto było nie chwalić się, że Hugh Jackman powrócił do roli, bo raz, że i tak niemal cały film został zaspojlerowany w zwiastunach, więc pozytywnie zaskoczył, a dwa, że wejście miał po prostu genialne. Chyba nie zdradzę za wiele mówiąc, że Wolverine jest tutaj ukazany jako Weapon X (wtajemniczeni i tak wiedzą o co chodzi), czyli pokazano konsekwencje pojmania go przez Strykera. Akcja jest bardzo zaskakująca, a jednocześnie przerażająca, a jej finał hipnotyzujący. Taki mały przedsmak przed pożegnalnym filmem o Wolverinie.

Z podobieństw do poprzedniej części jeszcze można wymienić kolorystykę. W „Przeszłość, która nadejdzie” świetne wrażenie robiły różowo-fioletowe efekty i tutaj też posłużono się nimi do teleportacji Apocalypse’a, dzięki czemu wyzbyto się wrażenia sztuczności. Te analogie i korzystanie ze sprawdzonych pomysłów nie uważam za coś złego. To nie jest ten sam poziom wtórności, co mogliśmy zaobserwować w „Gwiezdnych Wojnach: Przebudzenie Mocy”. Mówiłabym tu bardziej o stylizacji odróżniającej ją od innych komiksowych filmów. Ważne, że twórcy po raz kolejny podeszli do filmu poważnie oraz z szacunkiem i miłością do serii – tak jak to było Deadpoolem.

Sama fabuła „X-Men: Apocalypse” nie należy do skomplikowanych, jest wręcz banalna porównując do zagmatwanej historii z poprzedniej części. Oto budzi się do życia jeden z pierwszych mutantów, który w przeszłości otrzymał miano boga i teraz chce podbić świat z pomocą czwórki zwolenników nazywanych Czterema Jeźdźcami Apokalipsy. Nie jest tajemnicą, że do Apocalipse’a dołączają Angel, Psylocke, Storm i Magneto. I tutaj następuje jeden z niewielu zgrzytów w całym filmie. Niestety nagromadzenie tak dużej ilości superbohaterów musiało się na któryś postaciach odbić negatywnie i to właśnie Jeźdźcom oberwało się najbardziej, którzy zostali przedstawieni bardzo powierzchownie. Szybko wprowadzono te nowe postacie, ale bez zagłębiania się w ich motywy – niby działają pod wpływem Apocalipse’a, ale wydaje się, że mają świadomość swoich czynów, tylko po prostu nie starczyło miejsca dla ich dialogów w scenariuszu. Trudno ocenić. Na pewno bardziej stanowią ładną (jest na kim zawiesić oko) i efektowną ozdobę dla głównego złoczyńcy niż odgrywają jakąś istotną rolę. Szkoda, bo aktorów (Ben Hardy, Olivia Munn, Alexandra Shipp) wybrano bardzo charakterystycznych i dobrze pasujących do postaci (szczególnie Storm!), ale nie wykorzystano ich potencjału, nawet podczas ostatecznej walki. Broni się jedynie Magneto, ale jego historię znamy z wcześniejszych filmów, więc akurat on nie wymagał dodatkowych wyjaśnień.

Ktoś musiał stracić pod względem charakterologicznym, ale na szczęście ktoś też zyskał. Jasne jest, że ważniejszymi postaciami w całej serii o X-Menach są Jean, Scott i Kurt. Tutaj poznajemy ich jako młodych, niedoświadczonych mutantów, dopiero uczących się wykorzystywać swoje moce w Instytucie Xaviera. Na duży plus zasługuje rozwinięcie postaci Jean, gdzie w końcu jest tą dziewczyną, która posiada ogromne możliwości, jest niezwykle potężna, ale boi się używać swoich umiejętności telekinezy i telepatii. Może nawet lepiej dla filmu byłoby, gdyby jeszcze trochę bardziej podkreślono znaczenie tej postać, mając na uwadze, jaką rolę odegrała w finałowym starciu. A to dlatego, że Sophie Turner bardzo dobrze zagrała Jean z tymi pięknymi, płomiennymi włosami. Pozostali młodzi X-Meni również pokazali się z dobrej strony. Przed seansem miałam wątpliwości, co do Tye’a Sheridana w roli Cyklopa, ale poradził sobie, szybko zyskując sympatię widzów. To samo dotyczy Kodi’ego Smit-McPhee’a wcielającego się w Nightcrawlera, który dostarczył trochę humoru i przede wszystkim nie irytował swoją nadmierną religijnością, co mnie raziło w poprzednich filmach.

Apocalypse’a, jako złego bohatera oceniam pozytywnie. Na pewno nie budził tak wielkiej grozy jak powinien, ale to może być kwestia charakteryzacji i dziennego światła, w której ten mutant się pojawiał. Wiadomo, że w mroku każdy czarny charakter wydaje się straszniejszy i bardziej niebezpieczny, więc i tu było podobnie. Sam wygląd Apocalipse’a nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia – był trochę za mało ludzki, bo bardziej przypominał kosmitę niż mutanta, ale rozumiem, że twórcy chcieli upodobnić go jak najbardziej do komiksowego odpowiednika, co wyszło i tak raczej średnio. Oscar Isaac wyciągnął ze swojego bohatera wszystko co mógł – sposób bycia, poruszania się, patrzenia i mówienia (komputerowo przetworzono jego głos na niższy i bardziej upiorny niż jest w rzeczywistości) pasował do jego prezencji. Ale jednak zabrakło takiego poczucia beznadziei czy emanującej potęgi, która pozwalałby poczuć tą dominującą, boską aurę.

Nie sposób się nie odnieść do wątku Magneto, gdzie niespodziewanie przenosimy się do… Pruszkowa. Tam Erik założył rodzinę, prowadzi normalne życie, pracując w fabryce w otoczeniu metalowych maszyn. Po pobycie w plastikowym więzieniu, taka odmiana to wręcz raj. Cóż, twórcy na pewno chcieli dobrze, ale mocno raziło słuchanie kulawej, polskiej mowy niektórych aktorów.  Michael Fassbender poprawnie mówił w naszym języku – najważniejsze, że dało się go zrozumieć. Ale jednak polskie akcenty bardzo dekoncentrują i trudno jest się wczuć w bardzo dramatyczne sceny z udziałem Magneto. Trzeba przyznać, że to bardzo tragiczna postać, która przeżyła wiele nieprzyjemnych chwil, więc akurat jego bohater miała solidne argumenty, aby dołączyć do Apocalipse’a. To postać z krwi i kości, podobnie, jak Mystique, Xavier i Bestia. Tworzą filary całej nowej serii i bez nich nie byłoby już tak dobrej zabawy, mimo, że tym razem musieli ostro walczyć o czas ekranowy.

„X-Men: Apocalypse” to bardzo dobry film, ale raczej nie można tu mówić o efekcie „wow”. Na pewno idealnie zbalansował powagę sytuacji, ciekawej historii, fajnej akcji i humoru.  Pod względem klimatu bardzo przypomina niedawnego „Kapitana Amerykę: Wojnę Bohaterów” lub nawet „Avengersów”, które po prostu przyjemnie się ogląda. Zaryzykuję stwierdzenie, że przy tak dużej ilości mutantów, lepiej wyważono ich udział w całym filmie niż we wspomnianym ostatnim filmie z serii „Kapitan Ameryka”. Ostateczna walka z Apocalypse’m została kapitalnie zmontowana, gdzie każdy z X-Menów miał swój udział. Może nie zaangażowała, aż tak emocjonalnie, jak mogła, i nie wbiła w fotel jak starcie Batmana, Supermana i Wonder Woman przeciwko Doomsdayowi, ale zapierała dech w piersiach. Sekwencja mentalnej walki z potężnym mutantem wyszła znakomicie – twórcy sprytnie pobawili się montażem, aby jeszcze bardziej podkreślić surrealistyczny pojedynek. To zasługa fantastycznych efektów specjalnych, które pozwoliły na jak najbardziej realistyczne pokazanie tych supermocy. Nie wyczuwało się fałszu, co w filmach sci-fi często szwankuje. Godne uznania.

Po latach krytyki X-Meni doczekali się świetnych filmów i dobrych scenariuszy, gdzie widz się nie nudzi, tylko z zaciekawieniem ogląda rozwój wydarzeń. Duża w tym zasługa aktorów, którzy pasują do swoich bohaterów i wzbogacają je o nowe wartości, dzięki czemu nie są jednowymiarowe, a to najczęściej irytuje w komiksowych filmach. A teraz dzięki nowej obsadzie, można śmiało kontynuować serię opierając się na postaciach Jean, Scotta i Quicksilvera. Ale wcześniej pożegnamy się ze staruszkiem Loganem w filmie z najwyższą kategorią wiekową… Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej!

Źródło zdjęć: filmweb.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz