czwartek, 24 września 2015

Recenzja: Hannibal (3. sezon)

Niedawno dobiegł końca trzeci, a zarazem ostatni sezon serialu „Hannibal”. Choć został zachowany specyficzny klimat i artystyczny wymiar tej produkcji, nie wystarczyło to, aby po raz kolejny podbić mroczne serca widzów spragnionych makabrycznej, a zarazem ambitnej rozrywki. Co poszło nie tak? Analizuję w recenzji podsumowującej całą serię.



Trzeci sezon „Hannibala” był po prostu bardzo nierówny. Po pierwsze z tego względu, że był podzielony na dwie części, które opowiadały różne historie w odstępie czasowym. Ale przede wszystkim dlatego, że wkradł się do serialu chaos (owszem, czasem celowy i to był ciekawy zabieg), który powodował w wielu przypadkach zwyczajny brak logiki. Ucierpiały na tym bardzo postacie, które po krwawej końcówce drugiego sezonu zmieniły się nie do poznania i niestety w mało pozytywny i interesujący sposób. Skutkiem tego była zdecydowanie słabsza warstwa psychologiczna, którą tak szczycił się „Hannibal”. A przez to pogorszyły się niezwykle intrygujące i fascynujące dialogi, które wymagały od widza skupienia i myślenia, ponieważ bardzo często trzeba było czytać między wierszami i nie raz przewijało się do początku konwersacji, aby w ogóle ją zrozumieć. Miało to swój urok, ponieważ można było się poczuć, jakby uczestniczyło się w wykładzie lub czymś niezwykłym, przeznaczonym tylko dla osób inteligentnych i otwartych umysłowo. Po prostu człowiek czuł się mądrzejszy. I w trzecim sezonie pojawiały się takie momenty, ale niestety zbyt rzadko.

Pierwsza część sezonu (do 7. odcinka) koncentrowała się na polowaniu na Hannibala Lectera, który udał się z Bedelią do Paryża i Florencji, aby zasmakować wykwintnego życia oraz oczywiście uciec przed ścigającą go policją. Twórcy wzięli w obroty niewykorzystane jeszcze do tej pory wątki z książki „Hannibal” Thomasa Harrisa. Niestety ich połączenie w całość szwankowało, tworząc bardziej zlepek motywów niż płynną i logiczna historię, która miała zaledwie kilka lepszych zwrotów akcji (choćby pojedynek Hannibala z Crawfordem). Serial zawsze wyróżniał się na tle innych produkcji swoimi walorami estetycznymi, wyszukaną oraz artystyczną ekspresją. Jednak pierwsza część sezonu była aż za bardzo przesycona tą barokowo-renesansową stylistyką. Nastąpił tak zwany przerost formy nad treścią. Ten przepych miał ukryć słabości historii, odwrócić uwagę widza, ale czasem trzeba jednak zachować pewne granice i umiar. Do plusów pierwszych siedmiu odcinków można zaliczyć Joe Andersona, który wcielił się w Masona Vergera, zastępując Michaela Pitta. W pewien pokręcony sposób zapewniał szczyptę czarnego humoru, która nieco odświeżała serial. Bardzo dobrze w roli Rinaldo Pazziego wypadł Fortunato Cerlino, ale już Tao Okamoto jako Chiyoh niczym się nie wyróżniła i była dość nijaka i bezbarwna (może to kwestia ciemnego tła?). I jeszcze Bedelia grana przez Gillian Anderson raz potrafiła niesamowicie zahipnotyzować widza swoim sposobem mówienia, wręcz artykulacją, ale innym razem niebywale tym irytowała i zanudzała.

Na szczęście druga część sezonu złapała drugi oddech. Bez żadnej żenady twórcy postanowili opowiedzieć historię z książki „Czerwony Smok”, bez większych ingerencji w fabułę. Nie było im łatwo, ponieważ już kilka motywów wykorzystali w poprzednich seriach, ale to im nie przeszkodziło, aby po prostu je powtórzyć (płonący wózek). Kto zna książkę mógł ponarzekać, że fabuła straciła kilka ważnych elementów analizy psychologicznej psychopaty, co zawsze najbardziej fascynowało fanów Harrisa. Ale w gruncie rzeczy kilka zmian wyszło tej historii na dobre, choćby rozbudowana, podchodząca pod horror, scena ataku Czerwonego Smoka na Molly i jej syna. W końcu historia miała swój logiczny ciąg i serial oglądało się z dużym zainteresowaniem, a nawet w napięciu. Trzeba tutaj pochwalić Richarda Armitage’a, który bardzo dobrze poradził sobie z rolą Francisa Dolarhyde’a. Robił co mógł, aby jak najlepiej zaakcentować różnice między Francisem, a demonicznym Czerwonym Smokiem i rzeczywiście to mu się udało. Po występie w „Hannibalu” już nikt nie będzie mu zarzucać drewnianego aktorstwa. Mnie osobiście bardzo ucieszył powrót dr Chiltona, który powstał z martwych i odegrał bardziej znaczącą rolę w końcówce sezonu. To chyba jedyna postać (obok Crawforda), która stąpała twardo po ziemi, przez co cała historia miała jeszcze jakiś kontakt z rzeczywistością.

Jednak pierwsza i druga część „Hannibala” ma jedna wspólną cechę – przemianę głównych bohaterów, o którą tak naprawdę chodzi w całym serialu. Niestety zmiany nie podziałały dobrze na historię. Alana Bloom (Caroline Dhavernas), co prawda, przestała tak irytować jak w dwóch poprzednich sezonach, ale za to zaczęła przypominać bezuczuciowego robota. Jack Crawford (Laurence Fishburne) po śmierci żony również jakoś stracił na swojej wyrazistości i został sprowadzony do drugoplanowej roli wypełniacza fabuły. A Will Graham? Oziębły, zamyślony i bezwzględny to zupełne przeciwieństwo Willa, który był obiektem manipulacji Lectera i aż chciało się go przytulić jak małego, niewinnego szczeniaczka. On stał się Hannibalem. I to chyba główna przyczyna tego, że serial posypał się fabularnie. Okazuje się, że bezbronny i naiwny Graham był znacznie ciekawszą i bardziej absorbującą postacią. Chyba Hugh Dancy’emu zabrakło koncepcji na odmienionego Willa.

Jedynie Hannibal (jak zwykle bardzo dobry Mads Mikkelsen) się nie zmienił ze swoim wyszukanym gustem i gierkami. Na wolności czy w zamknięciu panował nad sytuacją i bawił się swoimi ofiarami. Co ciekawe nawet relacja między nim, a Willem stała się jeszcze bardziej intymna i przerodziła się w prawdziwy bromance. Jeżeli mam być szczera to nie do końca mi się ten motyw spodobał – wolałam, kiedy Hannibal był zafascynowany wyłącznie jego zdolnością empatii i wczuwania się w morderców, za czym również można było zatęsknić, bo było tego jak na lekarstwo. Natomiast tragiczny koniec historii, przy napisanej specjalnie do serialu utworze „Love Crime” (Siouxsie Sioux & Brian Reitzell), złagodził nieprzechylne uczucia względem tego niecodziennego romansu. Bardzo nastrojowy utwór idealnie pasujący do chwili.

Więc czy można było lepiej? Raczej nie. Bryan Fuller słusznie postanowił zakończyć całą historię, tylko scenariusz wydaje się, że został napisany trochę na kolanie. Próba stworzenia ciągłej fabuły nie powiodła się, ponieważ odczuwało się brak zwykłych (!) spraw o morderstwo, przez co również poziom brutalności zaliczył spadek. Ale jak na warunki NBC to i tak aż trzy sezony tak specyficznego serialu jakim jest „Hannibal” był szczytem możliwości. Poza tym serial mógłby spokojnie uchodzić za jedną z produkcji, która wyszła spod skrzydeł Netflixu lub Showtime, co jest dużym komplementem.

Z całej mojej recenzji wyłania się obraz sezonu raczej przeciętnego, ale to słowo zupełnie niepasujące do tego serialu. „Hannibal” to produkcja nietuzinkowa i nawet, jeżeli zbyt bardzo zawierzyła swoim pompatycznym walorom artystycznym to trudno sobie wyobrazić, że kiedyś powstanie coś podobnego. Klimat serialu oraz charakterystyczna muzyka jest nie do podrobienia. Prawdopodobnie nigdy też już nie zobaczymy tak smakowitego przyrządzania wytwornych dań, które nawet zyskało własną nazwę porn food. Nie obejrzymy też wyróżniającej serial oszałamiającej wizualnej stylistyki oraz makabryczności, która przerodziła się w wyrafinowaną sztukę. Natomiast aspekt psychologiczny i wysoki poziom intelektualny „Hannibala” może stać się wzorem dla nowych przedsięwzięć, które mogą przyciągnąć, co ambitniejszych widzów.

„Hannibal” domknął historię satysfakcjonująco, z odpowiednią ilością krwi. Może trzeci sezon pozostawia po sobie malutki niedosyt i leciutkie rozczarowanie, ale na pewno będziemy tęsknić za tym serialem. A już na pewno porządnie zgłodniejemy. Dziękuję, było pyszne!

Źródło zdjęć: imdb.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz