wtorek, 14 lipca 2015

X-Men: ranking filmów

Z okazji wydania na Blu-Ray „X-Men: Days of Future Past – The Rogue Cut” (czyli rozszerzonej, a może nawet zupełnie nowej wersji „X-Men: Przeszłość, która nadejdzie”) postanowiłam stworzyć własny ranking filmów o “X-Menach”. Wiem, że jest on kontrowersyjny, ale w końcu to mój subiektywny wybór, który staram się uzasadnić.



Szkoda, że na „X-Men: Apocalypse” musimy poczekać do 2016 roku, bo czuję, że ta część wedrze się na sam szczyt tego zestawienia! Tymczasem czekamy na klimatyczny, oficjalny zwiastun (nie udostępniam wycieku z Comic-Conu).

7. X-Men (2000)

Ostatnie miejsce w zestawieniu zajmuje u mnie pierwsza część „X-Menów”. Bardzo nieśmiało zapoczątkował serię filmów o mutantach. Fabuła skupia się na Wolverine’ie i Rogue. Jest poukładana, ale trochę za spokojna – chciałoby się więcej mutanckich zdolności. Jednak też musimy pamiętać, że to jeszcze nie są czasy, kiedy efekty specjalne umożliwiały absolutnie wszystko na ekranie, więc niestety przy dzisiejszych standardach trochę już trącają myszką.

Myślę, że cała obsada „X-Men” została dobrana fantastycznie. Nie wyobrażam sobie, aby profesora Xaviera czy Magneto zagrali inni aktorzy niż Patrick Stewart i Ian McKellen (oczywiście w wersji starszej i klasycznej!). Pod względem fizycznym wpasowali się Famke Janssen jako Jean, James Marsden jako Cyklop i Halle Berry jako Storm, ale aktorsko raczej pozostali nijacy. Nie za bardzo przypadła mi do gustu Anna Paquin w roli Rogue, w której było po prostu za mało życia, przy Hugh Jackmanie wypadła (nomen omen) bardzo blado.

I pewnie gdyby nie wspomniany Hugh Jackman w roli Wolverine’a, mogłyby się pojawić problemy z kontynuacją filmów o mutantach. Jackman skradł właściwie całe show. Jego Wolverine nie jest tylko superbohaterem przeniesionym z komiksu na duży ekran (pod względem budowy ciała pasuje idealnie… poza wzrostem rzecz jasna, ale wolę wysokich mężczyzn), ale tchnął w niego duszę. Trudno sobie wyobrazić kogoś innego w roli Wolverine’a.

Pierwsza część „X-Menów”, choć solidnie nakręcona, to niestety jest trochę nudna, ponieważ historia bardzo wolno się rozwija, a sam finał nie jest specjalnie pasjonujący. A poza tym chciałoby się większego pokazu mocy mutantów.


6. X-Men 2 (2003)

„X-Men 2” fabularnie jest znacznie ciekawszy od „jedynki”. Szybciej rozwija się akcja, ale także więcej mutantów może zaprezentować swoje zdolności (Iceman, Pyro). Poza jak zwykle fantastycznym Hugh Jackmanem, kilka lepszych chwil mieli też Magneto (Ian McKellen) i Mystique (Rebecca Romijn). Za to bardzo zirytowała mnie postać Kurta (Alan Cumming), który ciągle gadał o Bogu (ok., wiem, że on tak ma, ale w filmie gadał jak nawiedzony, co było nie do zniesienia).

Brian Cox jako Generał William Stryker, czyli czarny charakter tej części, spisał się bardzo dobrze. Kelly Hu jako Lady Deathstrike z pokaźnymi szponami była strasznie nijaka i tak trochę wrzucona z kosmosu do całej historii, ale wybroniła się widowiskową walką z Wolverinem.

Znowu muszę się doczepić do finału filmu, który trzymał w napięciu, ale próba wciśnięcia wzruszającego momentu niestety nie wyszła. Również rozczarowały efekty specjalne.

Ale mimo kilku zgrzytów „X-Men 2” potrafił wciągnąć i nie nudził jak poprzedni film. Chociaż chciałoby się, żeby było jeszcze bardziej widowiskowo.


5. The Wolverine (2013)

„The Wolverine” to drugi film skupiający się na postaci Rosomaka. Trzeba przyznać, że Hugh Jackmana zawsze ogląda się fantastycznie, ale najlepiej, kiedy wkoło próbują wykazywać się inni mutanci. A w tym filmie jest ich jak na lekarstwo, a jedyna mutantka, jadowita Viper, jest raczej ładnym dodatkiem (chociaż nie odmówię Swietłanie Chodczenkowej, że nadała swojej postaci… wężowatej elastyczności).

Twórcy postawili na akcję (świetne sceny na dachu Shinkansena), na ciekawą, jednorazową i dobrze zbudowaną historię, sarkastyczny humor („- Powiedziałem prawdę! – Nie spodobała mi się.”) i znośny wątek romansowy (klasyka: główny bohater staje się ochroniarzem księżniczki). Ale przyznam, że film troszeczkę się dłużył, a finałowa walka Wolverine’a z adamantowym robotem raczej rozczarowała.

Na plus zaliczyłabym postać Yukio (Rila Fukushima) – niezwykle sprawnie obchodzi się z mieczami (co już pokazała w „Arrow”), a jej starcia wyglądały bardzo widowiskowo. Również Tao Okamoto (Mariko) mogła nacieszyć oko męskiej części publiczności. Bo przecież ile można oglądać nagi, wyrzeźbiony tors Hugh Jackmana (w sumie cały czas).

Mimo dobrego scenariusza, bardzo dobrych efektów specjalnych, „Wolverine” zajmuje 5. miejsce. To przecież wciąż film osadzony w X-menowskim uniwersum, a prawdę mówiąc nie odczułam tego. I przez to nie mogę dać tego filmu wyżej.


4. X-Men Geneza: Wolverine (2009)

Tuż za podium znalazła się pierwsza historia skupiająca się na Loganie i tego skąd ma adamantowy szkielet. Po trzech częściach filmów o X-Menach, Hugh Jackman zasłużył na film całkowicie skupiającym się na postaci Wolverine’a.

W „X-Men Geneza: Wolverine” postawiono na męską akcję, gdzie ważniejsze od mutantowych zdolności są wybuchy, pościgi i widowiskowe pojedynki. Ale w odróżnieniu od „Wolverine” nie zapomniano o innych mutantach, chociaż i tak stanowią tylko dodatek do Rosomaka. Na szczęście kilka tych „dodatków” na tyle dało się poznać z dobrej strony, że w 2016 roku powstaną o nich filmy. Mówię tu o Gambicie (w tej roli świetny Channing Tatum) i Deadpoolu (Ryan Reynolds). Wyróżniłabym również Szablozębnego, w którego wcielał się Liev Schreiber, o niebo lepszego od tego z „X-Men”. Tutaj stanowił prawdziwe zagrożenie dla Wolverine’a, szczególnie, że w filmie zrobili z nich braci, więc było trochę bardziej emocjonalnie.

Poza tym „Geneza…” przedstawiła naprawdę wciągającą historię, ze zwrotami akcji i paroma momentami, które mogły nawet poruszyć. Cieszy mnie też to, że scenarzyści David Benioff i Skip Woods, sprytnie nawiązywali do poprzednich trzech części „X-Menów” (jasne, że pomieszali wszystkie historie, ale w „Przeszłość, która nadejdzie” mamy przecież to samo). Znalazł się William Stryker (równie dobry jak Brian Cox z „X-Men 2”), „twórca” Wolverine’a, i przez chwilę jego syn, a także młody Scott Summers.

Jeden z lepszych filmów o X-menach, który skupia się na Wolverine’ie, ale też nie zapomina, w jakim uniwersum funkcjonuje.


3. X-Men: Ostatni bastion (2006)

Na najniższym stopniu podium znalazła się trzecia część serii o X-Menach. Od początku do końca oglądamy wartką akcję, a na ekranie aż roi się od mutantów. Do świetnego Magneto (Ian McKellen) dołączają Pyro, Juggernaut (Vinnie Jones!), Multiple Man (Eric Dane!), są też Anioł, Bestia, Iceman, Shadowcat, Colossus, Siryn, Jubilee itd. I oczywiście nie brakuje Profesora Xaviera, Cyklopa, Storm, Rogue, Mystique i najważniejszych w całej historii: Jean i Wolverine. A więc plejada ulubionych mutantów musiała znaleźć zastosowanie w wielkim finale trylogii.

Po dwóch raczej średnich filmach X-Meni w końcu doczekali się wciągającej fabuły z bardzo zaskakującymi zwrotami akcji. Wątek z opętaną Jean (a konkretniej Phoenixem) to był strzał w dziesiątkę, dostarczył wiele emocji i wzruszeń. Magento nareszcie pokazał, na co go stać – w swoim stylu efektownie przeniósł Golden Gate w stronę Alcatraz, aby walczyć przeciwko X-Menom i armii.

W końcu też efekty specjalne pozwoliły twórcom rozwinąć skrzydła (Anioła?) i pokazać wiele efektownych scen (ta w domu Jean albo w finale). Nareszcie można było obejrzeć potęgę mocy kilku postaci.

Jednak trzecia część X-Menów nie spotkała się z takim entuzjazmem wśród widzów, jaki ja ją darzę. Prawdopodobnie z powodu kilku niespodziewanych śmierci i „uleczeniu” mutantów z ich zdolności, co definitywnie miało zakończyć franczyzę. Jak się okazało dziewięć lat później, zabicie bohaterów wcale nie oznacza, że zginęli. Ale kto by się czepiał?


2. X-Men: Przeszłość, która nadejdzie (2014)

Długo zastanawiałam się, który film powinien znaleźć się na szczycie. Niełatwo było wybrać, a zadecydowały niuanse. Na drugim miejscu znalazł się jednak „X-Men: Przeszłość, która nadejdzie”, czyli najnowszy film z uniwersum o X-Menach.

To druga część X-Menów, w której wydarzenia rozgrywają się w latach 70-tych, gdzie Charles Xavier i Erik Lehnsherr są młodzi i walczą o swoje cele i przekonania. Walczą też oni w dalekiej przyszłości, ale tym razem nie przeciwko sobie, ale ramię w ramię przeciwko robotom (Strażnikom) polującym na mutanty. Właściwie trudno stwierdzić czy „Przeszłość, która nadejdzie” to sequel (w sumie dalsze losy po „Pierwszej klasie”), prequel (niby przed trzema pierwszymi filmami) czy reboot (Profesor X i Magneto mają swoje moce). Twórcy tak zamieszali w całym filmowym X-Menowym uniwersum, że trudno jednoznacznie stwierdzić.

Koniecznie muszę wspomnieć o znakomitej obsadzie, którą skompletowano zarówno z pierwszych filmów o X-Menach, jak i „Pierwszej Klasy”. A wszystkich oczywiście godzi nieśmiertelny Hugh Jackman, w roli Wolverine’a (ale bez adamantowych szponów!). Nowym mutantem w tej części był Quicksilver, którego grał świetny Evan Peters. Sceny, w których obezwładniał strażników, były chyba najlepsze w całym filmie. I oczywiście nie może umknąć uwadze Tyrion… znaczy dr Trask, czyli wielki Peter Dinklage w roli czarnego charakteru.

Jednak najważniejsze, że film dostarcza mnóstwo rozrywki opakowanej w kapitalne efekty specjalne (ten lecący stadion! Bardzo w stylu Magneto, ten to ma gest). Może sama fabuła nie należy do najbardziej oryginalnych i łatwych do zrozumienia (Logan będący w obu płaszczyznach czasowych), ale dostarcza wielu emocji, szczególnie w końcówce. Twórcy nie zapomnieli również o ważnym aspekcie całego uniwersum, czyli walce mutantów o równe traktowanie, nie zapominając o zdaniu Magneto, który również przeszedł na „Ciemną Stronę Mocy”.

Więc czemu „Przeszłość…” nie jest na szczycie? Troszeczkę za bardzo transformersowo zrobiło się w tej części i nie do końca odpowiada mi pisanie na nowo filmowej historii X-Menów. Chociaż przyznam, że pojedynek między trójką Magneto, Profesorem X i Wolverinem to było coś, co tygryski lubią najbardziej i przysporzyło mi dużo radości (i zaraz się dowiecie dlaczego).


1. X-Men: Pierwsza klasa (2011)

Pierwsze miejsce zajęła „Pierwsza klasa” z całkowicie nową obsadą (w stosunku do pierwszy trzech części X-Menów). Wydawać by się mogło, że to nie ma prawa się udać. Jak można zastąpić Iana McKellena, Patricka Stewarta i całą resztę aktorów wcielających się w swoich mutantów? A jednak się udało i to ze wspaniałym efektem.

„Pierwsza klasa” to geneza postaci Profesora X, Magneto i Mystique, opowiedziana od początku do końca. Poznajemy ich bliżej, ich przeszłość, przekonania, motywy postępowania. To jedyna część X-Menów (może jeszcze dodałabym Genezę Wolverine’a), gdzie twórcy postanowili pokazać bardziej ludzką stronę mutantów, nie skupiając się wyłącznie na ich zdolnościach.

To wielka zasługa znakomitej obsady. W Charlesa Xaviera wcielił się James McAvoy, w Erika Lensherra – Michael Fassbender, a Raven zagrała Jennifer Lawrence. Każdy wprowadził mnóstwo życia do swojej postaci. Zrobili dokładnie to, co Hugh Jackman dał Wolverine’owi – duszę i charakter. I też trzeba odnotować, że praktycznie Rosomak w ogóle się nie pojawia w filmie (poza 10 sekundami), a mimo to, co szokujące, nie tęsknimy za nim.

Jak już mowa o obsadzie to po raz pierwszy w filmie o X-Menach, pojawia się prawdziwy, pełnokrwisty czarny charakter. Do tej pory mutanci albo walczyli z Magneto, albo z rządem, albo z robotami (to akurat w „Przeszłość…”), ale jeszcze nie przeciwko innemu potężnemu i złemu mutantowi (nie liczymy Jean). Kevin Bacon w spółce z Azazelem, Frost i Riptide byli godnymi przeciwnikami dla pierwszoroczniaków (czyli klasycznymi mutantami jak Havok, Bestia, Banshee).

„Pierwsza klasa” fabularnie świetnie się wybroniła. Historia przyjaźni, osobistego dramatu, zemsty i początków szkoły Profesora X potrafiła wciągnąć. Rozwijała się powoli, ale napięcie rosło aż do emocjonującego finału i wielkiego starcia z armią i Shawem. Tutaj objawił się ogromny talent aktorski Michaela Fassbendera – przemiana jego bohatera, moment, kiedy założył hełm, były zapierające dech w piersiach.

Jeszcze jedną istotną rzeczą wykazała się „Pierwsza klasa”. Jak na filmy o X-Menach, do tej pory, niestety trochę brakowało ważnego elementu całego uniwersum, a mianowicie… charakterystycznych kostiumów! A w tej części dodatkowo walczyli w klasycznych, żółtych strojach. Wspaniale się prezentowali i dzięki temu można było naprawdę poczuć klimat X-Menów!

„Pierwsza klasa” to moja ulubiona część franczyzy, ponieważ opowiedziała fajną i solidną historię, aktorzy wspaniale unieśli spuściznę poprzednich części tworząc nową jakość, efekty specjalne również dopracowano tak, że nie czuło się sztuczności, która czasem biła z poprzednich filmów. I można oglądać tą część wielokrotnie!


Źródło zdjęć: filmweb.pl, facebook X-Men Movies, imdb.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz