poniedziałek, 17 lutego 2014

Relacja: Deep Purple zagrali w Katowicach! (15.02.2014, Spodek)

Z Sosnowca do Katowic jest blisko, więc z koleżanką postanowiłyśmy, że uda nam się jeszcze obejrzeć pierwszą serię skoków na dużej skoczni w Soczi. Wiatr pokrzyżował nam nieco plany, bo niestety nie zdążyłyśmy na support grupy Kruk z Dąbrowy Górniczej. Ale jakoś tak się złożyło, że tuż przed rozpoczęciem koncertu Deep Purple kończyła się druga seria. Część ludzi (w tym my) jeszcze szwędała się po korytarzu dzwoniąc po znajomych o wyniki. Kiedy już padła informacja, że jest ZŁOTO OLIMPIJSKIE ludzie zaczęli krzyczeć: „Kamil Stoch!” i wydawać z siebie różne inne okrzyki radości.

Nie mogło być lepszego zakończenia dnia, po złotych medalach Zbigniewa Bródki i Kamila Stocha, jak koncert legendarnej grupy Deep Purple!


Co prawda nie jestem znawczynią Deep Purple, właściwie to znam te najbardziej znane utwory, trochę historii (szczególnie jak powstawała płyta Machine Head oraz pewne powiązania z Iron Maiden), poczytałam parę wywiadów i wykazuję się znajomością najnowszej płyty „Now What?!”. Mimo wszystko chciałam zobaczyć legendy hard rocka, szczególnie, że grali tak blisko!

Deep Purple rozpoczęli koncert od Apres Vous z ostatniej płyty. Jakiegoś wielkiego wrażenia nie zrobił ten kawałek na wypełnionym po brzegi Spodku. Ale już Into the Fire rozruszał publikę. Ja również wkręciłam się w koncert mimo, że siedziałam na trybunach (chętnie bym się pobawiła pod sceną wraz z najaktywniejszymi fanami). Hard Lovin’ Man, które oczywiście musi mi się podobać ze względu na podobieństwo do Iron Maiden, dało czadu z solówką Steve’a Morse’a. Nie lubię osób, które nagrywają na komórce/aparacie cały koncert, ale sama chciałam mieć pamiątkę z koncertu (a przy okazji sprawdzić co potrafi moja nowa komórka), więc padło na Strange Kind of Woman. Ciężko mi było utrzymać ją w ręku, bo miałam ochotę poklaskać i ponucić sobie pod nosem (co byłoby słychać na nagraniu). Ale myślę, że mimo wszystko było warto bo Ian Gillan w koszulce przypominającym frak nieźle sobie pojamował ze Stevem Morsem. Głos Iana kontra gitara Morse’a – wynik 0:1. Trzeci koncert w ciągu trzech dni (po Poznaniu 13.02 i Pardubice w Czechach 14.02) to wyzwanie, ale Gillan ze swoim wyjątkowo pięknym głosem dawał radę, chociaż charakterystyczne górne rejestry przychodziły mu już z wysiłkiem. 


Kolejne Vincent Price to mroczny utwór z What Now?! napakowany syntezatorami, który kojarzy mi się nieco z Ozzym. Ciężkie granie jak na Deep Purple, ale ile radochy mają Ian Gillan i Roger Glover przy tym. Nadszedł czas na solóweczki Steve’a Morse’a w Contact Lost, Uncommon Man i The Well-Dressed Guitar. Oczywiście były przepiękne, ludzie byli tak zasłuchani, że nie wiedzieli kiedy klaskać żeby mu nie przerywać. Przypomniały mi się od razu słowa Serj Tankiana z Sali Kongresowej nie ukrywający swojego zdumienia, kiedy publiczność zasłuchana czekała z oklaskami do ostatniego momentu utworu. The Mule stał się The Mole’em (haha pomyłka Ian’a), co nie znaczy, że Ian Paice nie miał swoich kilku chwil. Nie chcę wypominać nikomu wieku, ale pan Paice za bębnami wciąż radzi sobie fantastycznie – a święcące pałeczki w ciemnościach podbiły moje serce! Nie mogło zabraknąć również hołdu dla zmarłego w 2012 roku Jona Lorda, który muzycy wyrażają w utworze Above and Beyond. To był jedyny moment podczas koncertu kiedy nie uśmiechałam się szeroko z radości z występu. Zaraz potem Purpurowi zagrali bardzo lubiane przeze mnie Lazy (Gillan już w zwykłej koszulce),a następnie Hell to Pay z elementami karaoke na telebimach – zdecydowanie mój ulubiony utwór z „Now What?!”. Nareszcie mógł się również wykazać Don Airey. Zaczął od wariacji klawiszowej, a w tle na podzielonych pionowych telebimach (bardzo podobne do tych co były na Nickelbacku jeżeli nie te same) pojawiły się witraże (fajny efekt!). Zaskoczył wszystkich grając Chopina i… polski hymn! Mazurek to chyba specjalnie dla Kamila Stocha, co? (nagranie z Poznania)


Oczywiście Airey rozbił bank i dostał gromkie brawa, które nie miałyby końca, gdyby nie klasyczne Perfect Strangers. A na dokładkę Space Truckin’ (moje myśli przy tym kawałku zawsze idą w stronę Iron Maiden, którzy coverowali to na Remachined Head), aby zakończyć występ nieśmiertelnym Smoke on the Water. Publika rozgrzana do czerwoności bawiła się doskonale i oczywiście chóralnie śpiewała refren. Był OGIEŃ!!

Tradycyjnie na bis było Hush – niezmiennie rozbawia mnie ten kawałek, Iana Gillana też. Jeszcze przed finałowym utworem, solo na gitarze basowej zaprezentował Roger Glover, który w końcu mógł sobie poszaleć i rozkręcić imprezę („HEJ!”). A na koniec tego wspaniałego widowiska – Black Night!

Deep Purple są fantastyczni! Mimo sędziwego wieku (gdzieś wyczytałam, że łącznie mają 326 lat), emanują radością z gry, która udziela się wielopokoleniowej publiczności, która bardzo fajnie reagowała w Spodku (chociaż mogła być troszkę bardziej żywiołowa, jak na moje standardy). Dwa ruchy dłońmi Iana Gillana zachęcające ludzi do klaskania i cała hala ożywa. Swoją drogą trochę się zdziwiłam, że w Deep Purple głównej roli wcale nie odgrywa Ian Gillan jako wokalista, a Steve Morse, a potem Don Airey i dopiero później Glover z Paicem. W sumie to Gillan z tamburynkiem raczej pozostawał w cieniu; może i lepiej bo wokalista (i perkusista) zazwyczaj najbardziej się męczy, a lata już nie te. Wracając do koncertu: dynamiczne oświetlenie było bardzo efektowne – Perfect Strangers zapadło mi szczególnie w pamięć. Wiadomo, że na set liście zabrakło moich ukochanych Child In Time czy Blind Mana… ale Space Truckin’ czy Lazy częściowo zrekompensowały mi ich brak. Nie zmienia to faktu, że koncert był świetny, a ja miałam okazję zobaczyć na żywo legendarne Deep Purple! No i co, że to już stare dziadki – naładowali mnie pozytywną energią na kolejne parę miesięcy, aż do czerwca kiedy to pojadę na Avenged Sevenfold i prawdopodobnie na Iron Maiden!  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz